Cel podróży: Rio Miranda, Mato Grosso do Sul (Pantanal)

"Nie czytaj na głos: armia tu jest, dlatego nie ma mięsa z krokodyla. Carne do Jacare é proibido."

Takimi słowami szwagier zaczął obiad pisząc je w swoim telefonie i pokazując mi go ukradkiem nad swoim talerzem. Mieliśmy dzisiaj spróbować mięsa z kajmana, lecz pech chciał, że owy zakazany smakołyk nie był tego dnia dostępny, mimo że w menu widniał dumnie na pozycji nr 5. Przyjechaliśmy do restauracji Hotel e Restaurante da Cida, w której dzień wcześniej próbowaliśmy bezskutecznie zostać na noc. Szwagier miał nam załatwić miejscówkę do spania w miejscu, do którego już raz niegdyś przyjechał na ryby kontaktując się z Doną tegoż przybytku przez WhatsApp, ale tym razem nie dostał od niej żadnego potwierdzenia, o czym niechcący zapomniał nas poinformować przed przyjazdem w środku nocy do ciemnego zaułka z wydawałoby się opuszczoną budą nad rzeką, która jedynymi gwiazdkami, jakie widziała to te, które nocą widać przez dziury w dachu obok przylepionej na ścianie kumkającej sobie z zadowolenia ropuchy.

Na całe szczęście po dobrych 20 minutach starania się obudzić naszą Donę, krzycząc, pukając, waląc w drzwi i trąbiąc klaksonem samochodu nikt nam nie otworzył i byliśmy "zmuszeni" znaleźć prawdziwy hotel, a nie budę, w której zatrzymują się zdesperowani rybacy. Ja i szwagierka byliśmy zdecywanie uradowani faktem, że znalezienie dwugwiazdkowego hotelu w środku nocy po uprzednim przejechaniu około 30km przez początek puszczy Pantanal do miasta, żeby znaleźć zasięg w telefonie trwało zawrotne 3 minuty i pare kliknięć w aplikacji mobilnej Booking Do tego mogliśmy spać spokojnie wiedząc, że większość zwierzaków-futrzaków z liczbą nóg od zera do ośmiu z równie zróżnicowaną liczbą kłów i szczękoczułek zostało po drugiej stronie serii pięciu zamkniętych po sobie nocą drzwi.

***

Płynąc łódką przyszedł mi do głowy fakt, że po 16 godzinach lotu wrzeszczącym samolotem, po ponad 15 godzinach jazdy wrzeszczącym samochodem z zepsutymi zegarami mierzącymi prędkość i stan paliwa, z wrzeszczącymi pasażerami, popłynęliśmy wrzeszczącą łódką z małej wrzeszczącej wioski, by w końcu zakotwiczając gdzieś na zakręcie rzeki zaznać... ciszy. Prawdziwej ciszy. Nie takiej ciszy gdzie w tle słuchać radio Miranda i przytłumione głosy lokalnej ludności cywilnej, tylko takiej, która wypełnia uszy ciepłem i przyjemnością zdaję się prawie zapomnianej już sztuki usłyszenia własnych myśli. Chwilę po tym jak piszczenie w uszach ustało i kiedy mój mózg w końcu jakby zaczerpnął powietrza uszami, do środka wtargnęły inne brzęczące dźwięki owadów, baratas, cigarras i innego rodzaju koników polnych, które przez lata przystosowały się do otaczających ich wrzeszczących ludzi.

Na ryby popłynęliśmy z zestawem wędek szwagra. Każdy z nas, w ciuchach z wielką, komicznie wyglądającą rybą i napisem Pescador na koszulce i spodniach własnoręcznie zdjętymi z manekina dzień wcześniej. Po drodze nad głowami przelatywały nam dwie błękitne ary z długimi falującymi ogonami, a wracając, podziwialiśmy lecącego w śmieszny sposób tukana. Kolorowy ptaszor wyglądał trochę niezdarnie, trzepocząc skrzydełkami jak koliber z odrobinę za ciężkim i nieaerodynamicznym dziobem w kształcie sierpa. Naszą tajną bronią okazała się minhoca* (czyt. minioka). Minhoca to taka olbrzymia dżdżownica, która idealnie nadaje się do łowienia gigantycznych ryb w Rio Miranda, ale niestety jest to oficjalnie zabronione z uwagi na jej bycie zagrożonym gatunkiem. Co z drugiej strony nie znaczy, że nie można jej po prostu kupić w każdym sklepie wędkarskim pytając czy nie mają państwo może isca prohibida* (pt. zakazanej przynęty) płacąc dwanaście Reali brazylijskich, czyli odpowiednik mniej więcej dziesięciu naszych złotych. Jedyne co trzeba zrobić to tylko na wszelki wypadek się odwrócić, by sprawdzić czy gdzieś za plecami nie panoszy się pan policjant z lokalnego przystanku policji leśnej, środowiskowej lub militarnej.

Mówią, że ryby głosu nie mają, ale te tutaj zdecydowanie wydają dźwięki, jak na przykład zgrzyty pancernej skorupy sumika Armau, który obcina palce ostrzami pod pachami, gdy go chwycić pod ramię. Są też i te bardziej znane. Piranii specjalnie przedstawiać nie trzeba. Te tutaj w teorii nie jedzą ludzi. Te z żółtym brzuszkiem są całkiem milusińskie. Wyglądają bardzo podobnie do rybki Paku mającej uśmiech podobny do tego od człowieka zważywszy na podobne uzębienie. Piranie, z zębami przypominającymi bardziej piłę do drewna, w ostatnich latach się rozprzestrzeniły, gdyż ich naturalnym konkurentem w łańcuchu pokarmowym są kajmany. Tych za to w dzisiejszych czasach coraz mniej, jako że ludzie stwierdzili, że idealnie nadają się na buty i torebki, bo są takie mięciutkie w dotyku. Połów piranii polega na wrzuceniu linki z haczykiem na kijku od bambusa z malutkim kawałkiem świeżego mięsa, który po mniej więcej dwóch sekundach zaczyna gotować wodę od stada szybko poruszających się i rozrywających na kawałki przynętę pływających morderców.

***

[TBC]